W zeszłym tygodniu kolega opowiedział mi, jak fantastycznie bawił się na nartach biegowych. Powiedziałam mu, że ja też tak chcę i że jak będzie jechał znów, to ja jadę z nim.
W poniedziałek dzwoni Andrzej i pyta czego chciałam. Ja mówię, że niczego bo nie dzwoniłam do niego. Okazało się, że telefon zadzwonił sam, zatem musiał to być kontakt mentalny tzw "ściągnięcie się myślami". Jak już byliśmy na linii to uzgodniliśmy, że wedle wszystkich pogodynek świata jutro jest odpowiedni dzień na wyjazd. Umówiliśmy się zatem na 8 rano.
Nie wiem jak Wy, ale ja wstaję dość wcześnie, bo około 6 rano. Czasami wcześniej gdy jest taka potrzeba. W dniu wyjazdu właśnie takowa zaistniała, więc o 5 z minutami błąkałam się po kuchni, śliniąc się odrobinkę z obłędem w oczach. Wstając tak wcześnie mam niejasne przeczucie, że gdzieś tam hen, na dnie mojej nieświadomości jest zawarta informacja o tym, że muszę uruchomić na raz cztery palniki na kuchence, postawić na nich garnki z czymś, ale jeszcze nie wiem z czym, włączyć czajnik i generalnie mam wiele wykonać na raz.
Przytomność umysłu powróciła mi po czwartej szklane wody, a z nią kolejność wykonywanych działań. Okej najpierw zupa, potem drugie, śniadania na wynos i w domu dla wszystkich, opuścić lokal z córkami o 7.40 (Andrzej już czeka pod domem), zabrać latorośl sąsiadów, upchać wszystkich do auta Andrzeja nie swojego i po drodze odstawić całą trójkę na 8 do szkoły.
Gdy drzwi auta trzasnęły za ostatnim uczniem przywdzialiśmy ciemne okulary i niczym blues brother and sister pojechaliśmy ku słońcu.
Dojechaliśmy na miejsce w przepięknych okolicznościach przyrody.
Za całe 25 złotych wypożyczyliśmy sprzęt i ruszyliśmy w górę. Nigdy nie jeździłam na biegówkach, ale ponieważ codziennie rano biegam około 6 km właśnie z kijami, to pomyślałam sobie, że podobny ruch wykonuję co narciarze biegowi. I nie pomyliłam się z jednym małym wyjątkiem. Mianowicie na owych nartach kompletnie brak mi równowagi.
Po pierwsze jedziesz człowieku w szynach i trzeba umieć się z nich wyłuskać.
Po drugie aby podziwiać widoki trzeba się zatrzymać bo inaczej leżysz bracie.
Po trzecie brak owym nartom ostrych krawędzi, więc jak chcesz jechać pługiem to proszę Cię uprzejmie, ale ostrzegam, że mięśni Kegla użyjesz kobieto aby zahamować, bo inaczej się nie da.
Po czwarte przez to że narty są nie ostre, wąskie i lekkie panowanie nad nimi graniczy z cudem.
To wszystko zaowocowało tym, że po entym wyglebieniu zaczęłam przemawiać do nart i opracowywać sposoby upadania. Z jedną ręką, z dwoma, bez rąk, na twarz, na plecy, na dupę.
Słuchajcie nie pamiętam, kiedy tak się śmiałam.
Droga powrotna zabrała nam dwie godziny niezliczonych przymusowych przystanków.
Po pierwsze wiecie jak to jest po piwie, wystarczy pójść pierwszy raz sikać....
Po drugie słońce roztopiło śnieg i panuj tu teraz człowieku nad "niepanowalnymi" i tak nartami
Efekt tego był taki, że przestałam przemawiać do nart, olałam techniki upadania i łapałam się każdej okazji aby przeżyć - krzaki też były dobre.
Swoją drogą zjeżdżając w dół zauważyłam zjawisko zakrzywienia czasoprzestrzeni (Einstein naprawdę miał rację), bo widzicie najpierw widziałam mijające mnie moje oczy, potem nadchodził dźwięk, a następnie widziałam mnie mijającą mnie.
O 16.30 oddaliśmy narty i po godzinie byliśmy w domu. To była piękna przygoda i nie mogę doczekać się kolejnej. Niewątpliwą zaletą nart biegowych jest to, że buty są miękkie, a narty lekkie więc, można w każdej chwili je zdjąć i nie psując sobie komfortu wycieczki podróżować dalej. Co również wielokrotnie czyniłam.
Kiedy kładłam się wieczorem do łóżka czułam każdą część swojego ciała, ale dzisiaj obudziłam się rześka i jak zwykle zrobiłam swoją trasą.
Dzięki Wielkie Andrzejku za wyprawę a Wam za przeczytanie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz