Dzisiaj rano rozmawiałam z koleżanką. Podczas odpowiedzi na jej pytanie przypomniał mi się pewien epizod z mego życia. Jest on tak absurdalny, że w swoim czasie myślałam, że mógłby być spokojnie scenariuszem czarnej komedii. Ba, nadal tak myślę. Film dla widzów o mocnych nerwach, ale na tym przecież dobra czarna komedia polega. Zapraszam zajmijcie miejsca...
Czas: około 7 lat temu.
Miejsce: gdzieś w środku Krakowa, ulica Urzędnicza.
Jestem w ubikacji w biurze nieruchomości. Telefony zostawiłam na biurku. Słyszę, że dzwoni jeden, a potem drugi. Wychodzę z ubikacji patrzę na nieodebrane połączenia i widzę, że to Marcin.
Tu słowo wyjaśnienia. W lipcu 2016 stuknie nam 20 rocznica ślubu i w tym czasie, jeżeli mój mąż do mnie zadzwonił to tylko z dwóch powodów: albo coś się stało, albo coś chciał.
Więc gdy zobaczyłam dwa połączenia od niego, wiedziałam, że coś się stało. Nie zdążyłam oddzwonić, gdy zadzwonił kolejny raz. Co jest? - pytam. Z Martyną jest bardzo źle, dzwonili ze szkoły, nie mogli się do Ciebie dodzwonić - odpowiedział. Dobra - mówię - to jesteś na skuterze, więc jedź do szkoły, bo będziesz szybciej, ja jadę również, dzwoń jak ją już będziesz widział. Ok - odpowiedział i rozłączył się.
Ja zaczęłam się zbierać, kiedy zadzwonił telefon ze szkoły. Z Martyną jest źle, nie wiemy co się stało - słyszę w słuchawce, mogę ją do telefonu - pytam, tak - usłyszałam i słuchawka została przekazana. Gdy usłyszałam Martynę zupełnie zgłupiałam, bowiem miała atak astmy tak mocny, że kompletnie nie mogła wypowiedzieć słowa. Nie miałam bladego pojęcia co mogło go wywołać i nie rozumiałam również z jakiego powodu nikt nie wezwał pogotowia. Mówię więc do niej - powoli oddychaj, skup się na oddechu, jedziemy już do Ciebie, usiądź nie chodź, jak najmniej się ruszaj, zyrtek 2x, weź berodual (wtedy jeszcze istniał) i daj mi Panią. Proszę Pani w apteczce Martyny są lekarstwa, proszę jej podać, jest również adrenalina gdyby zemdlała, i proszę dzwonić wówczas po pogotowie, a my już jedziemy. Jadąc do szkoły około 20 km cały czas powtarzałam: oddychaj, oddychaj, spokojnie oddychaj.
Gdy dojechałam Marcin siedział z nią na ławce przed szkołą. Podeszłam do nich i dopiero zbaraniałam, Martyna wyglądała jak trup wyciągnięty po paru dniach z wody. Napuchnięta na całym ciele o dobre pięć centymetrów. Oddychała tak, że nie powinna oddychać wcale. Zdałam sobie sprawę, że to szok anafilaktyczny i jeszcze bardziej się zdziwiłam, bo nie miałam pojęcia co go do cholery wywołało. Co się stało Martynko? - pytam, Nie... wiem... odpowiedziała dysząc.
Poszłam do zerówki przeprowadzić śledztwo, musiałam wiedzieć z czym mam do czynienia, bo wówczas wiedziałam jak mam temu zaradzić. Z relacji dzieci dowiedziałam się, że moja córka zjadła jednego cukierka mieszanki krakowskiej i poprawiła herbatnikiem, Gdyby chciała popełnić samobójstwo to wystarczyłby dowolnie wybrany alergen, ale ona dobrała składniki idealnie: gluten, mleko, czekolada, konserwanty itp.
Gdy szłam w jej kierunku z papierkiem z mieszanki krakowskiej nie wytrzymała i rozpłakała się. Prze....pra....szam ma...mo... - wołała - nie.... mów... dok...to...ro...wi,... prze....pra....szam.... Powiedziałam jej żeby się uspokoiła, by nie pogorszyć swojego stanu, zapakowałam ją do auta i pojechałyśmy do lekarza, którego w między czasie poinformowałam o sytuacji.
Marcin jechał za nami. Gdy byliśmy na ul. Limanowskiego, usłyszałam za samochodem jakiś hałas, patrzę w lusterko, a mój mąż leży centralnie na środku ulicy na torowisku dla tramwajów. Myślę sobie, ja pierdolę, nie to jakiś sen jest chyba, przecież gdyby dwa przecinaki jechały w tym momencie to Marcin jest w sześciu kawałkach. Zjechałam na chodnik, by mu pomóc, podczas gdy wszyscy inni uczestnicy drogi w trosce trąbili na niego, że przeszkadza tak sobie leżąc.
Gdy dojechaliśmy do celu, Martynę od razu przejął lekarz wraz z personelem i zajął się jej stabilizacją, a Marcinem reszta zaskoczonych pielęgniarek. Zaczęły zdzierać z jego ręki asfalt, który mój mąż był uprzejmy zabrać z ulicy, na skutek podwinięcia się kurtki, aż po łokieć, mniam. Mówię Wam niezły cyrk, ale to nie koniec.
Po godzinie, może dwóch, już nie pamiętam, Marcin opatrzony, zaszczepiony w żałobie, bo motor porysowany, mówi do mnie - Dorota muszę wrócić do pracy, bo rzuciłem wszystko i chociaż najważniejsze rzeczy muszę ogarnąć. Mówię: ok weź auto i jedź, ja tu i tak siedzę z Martyną. Na co mój mąż rzecze, że on jednak pojedzie skuterem. Gromadnie krzycząc na niego uświadomiliśmy mu, iż to nie odpowiednia decyzja, bowiem opatrunki na ręce, trudność we włożeniu kurtki, opuchlizna itd, i że lepiej autem. Z trudem się zgodził i pojechał.
I tak mija czas, ja siedzę, Maryna wraca do wymiarów i nagle dzwoni telefon. Patrzę szkoła. Myślę sobie: jak miło dzwonią żeby się dowiedzieć co z Martyną. Odbieram i słyszę jak Pani mówi żeby przyjechać po Jagodę, bo ma temperaturę i źle się czuje. Zaczęłam się już śmiać i mówię do Pani, że chyba żartuje, że przecież niedawno zabierałam Martynę, i że niby mam auto, ale tak naprawdę to mam motor i muszę temat ogarnąć, wiec niech przekażą Jagodzie, że to chwilę potrwa. Po czym wykonałam telefon do Marcina i mówię do niego: nie uwierzysz, wracaj ...

Gdy dojechałam po Jagodę, moja starsza 8 letnia córka cała zapłakana krzyknęła do mnie:
gdzieś Ty była, ja tu cierpię! Kurtyna
No i co Wy na to, mógłby być film, nie?
Ponieważ tego dnia trafiliśmy kumulacje, stwierdziłam, że mamy spokój na dłuuugo
Dzięki Wielkie za przeczytanie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz