Tak się złożyło, że dzisiaj środa, więc czas na bloga, a jednocześnie jest to
dzień moich urodzin. Zatem zapraszam na opowieść o tym jak przeżyłam podwójne
urodziny wzbogacone oczywiście heroiczną postawą "matki polki".
W zeszły czwartek moje córki wyjeżdżały na kolonie nad jezioro Białe, mniej więcej w okolice granic z Ukrainą i Białorusią. Start autokaru był z Warszawy. Popatrzyłam na
mapę i okazało się, że do stolicy jak zwykle jest 300 km, a do Okuninki (tak
nazywa się ta miejscowość) 390 km. Pomyślałam sobie, że różnica 100 km to nie
dużo, autokar z Warszawy będzie jechał około 5 godzin, to ja również za 5 godzin
będę na miejscu, a oszczędzę im przynajmniej 3 godzin na dojazd do Warszawy.
Dokonałam (tak mi się wydawało) stosownych przemyśleń, czy aby na pewno to dobry pomysł.
Wsparta pozytywnymi wspomnieniami odbywanych drzewiej delegacji do Lublina czy
Sandomierza stwierdziłam: Jadę!
Ponieważ jazda z nawigacją w moim przypadku nie
ma sensu (bo przecież i tak wiem lepiej), popatrzyłam na mapę, zapamiętałam
kluczowe kierunki i luz. Natomiast mój perfekcyjny mąż - klasyczny mężczyzna –
prędzej mapę po chińsku nauczy się czytać niż o drogę zapyta, przygotował mi wytyczne.
Wydrukował mi z googla „nawigacyjny plan” z serii za stawami 400 m skręć w
prawo... Cudo po prostu. Chciał pomóc.
Wyruszyłyśmy w samo południe, Jagoda jako mój pilot z czterema wydrukowanymi
kartkami. Trasa przebiegała całkiem sprawnie do momentu, kiedy w Mielcu
ustawiłam się do skrętu w lewo na Tarnobrzeg, a Jagoda poinformowała mnie, że na
kartce jest instrukcja, by skręcić w prawo na Rzeszów. Szlak, pamiętam mapę,
miałam jechać na Tarnów, Tarnobrzeg, Sandomierz, Lublin więc jaki znowu
Rzeszów??? Podałam Jagodzie pewnie ze 100 letnią mapę Polski (ulic nowych na
niej nie ma, ale miasta są na swoim miejscu) i poprosiłam ją, by porównała –
zanim zmieni się światło (of course) – dwie trasy: moją i tą z kartki. Okazało
się, że w prawo na Rzeszów pojedziemy trochę dołem, a w lewo na Tarnobrzeg
pojedziemy trochę górą. Wyjdzie prawie na to samo.
Przypomina mi się w tym momencie fragment z musicalu „Chicago”, kiedy Lusy Liu nakrywa męża z dwiema
kobietami w łóżku. Na awanturę żony mąż odpowiada: tu przecież nikogo nie ma,
wierzysz w to, co widzisz czy wierzysz w to, co mówię? Zaraz po tej wypowiedzi
zginął.
Zatem trochę wbrew sobie (bo pamiętałam mapę)
skręciłam w prawo. Podążałyśmy dalej według kartki, kiedy w pewnym momencie,
gdy miałyśmy skręcić, pojawił się na naszej drodze znak zakaz ruchu, a nad nim tabliczka: „Droga w przebudowie.
Przepraszamy za utrudnienia”. Ta informacja kosztowała nas około 40 km, czyli w
tych warunkach to dodatkowa godzina. Dojechałyśmy na miejsce około 18.30. Uwolnione
dzieci pobiegły radośnie do kolegów i koleżanek, a ja po godzinnej przerwie odpaliłam
автомобиль i ruszyłam do domu.
Przyjechałam do domu o godzinie 1 w nocy. Wchodząc do
łóżka poinformowałam mojego męża, że gdybym była człowiekiem to mogłabym w 6
godzin zawożąc dziewczyny do Warszawy załatwić cały temat, ale jestem
cyborgiem, który realizując autorski program spędził 12 godzin w drodze.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Kompletnie nie kojarząc co się dzieje
wyszłam z łóżka. Może to śmieciarze albo listonosz pomyślałam jednocześnie
rozglądając się za szlafrokiem. W tym
momencie usłyszałam: „Hello”. Okej, to sąsiadka.
W poszukiwaniu jakiegokolwiek
nakrycia skierowałam się do łazienki. Kiedy wyszłam z niej owinięta w ręcznik Ewelina
stała już na piętrze z białą różą i ciastem w jednej ręce, a w drugiej z butelką
nalewki własnej roboty krzycząc: Sto Lat, Sto Lat!!! Zaskoczyła mnie
niesamowicie. Wzruszyłam się wielce, ucałowałam najlepszą sąsiadkę świata i
zeszłyśmy na dół na kawę.
Błądząc dalej w ręczniku po domu (bo wciąż nie
wszystko konotowałam) powzięłam stanowczą decyzję o odnalezieniu szlafroka. W
tym czasie Ewa (w skrócie to imię również akceptuje) widząc moje roztargnienie
włączyła czajnik, by zrobić kawę. Rozmawiałyśmy przez godzinę przy kawie i moim ulubionym cieście. Co
jakiś czas nachodziły mnie myśli związane z moimi urodzinami.
Myślałam sobie: koleżanka
zapraszała mnie na swoje urodziny we wtorek, a ja jej odpowiedziałam, że to fajnie,
bo ja mam swoje urodziny w środę. Więc zapytałam: Ewuś, a dzisiaj jest środa? Nie, piątek. Aha,
pomyślałam i dalej rozmawiałyśmy.
Potem pomyślałam: kurcze 10go wiozłam dzieci
na kolonie ale ten czas leci. I znowu zapytałam: Ewuś a dzisiaj jest 16sty?
Nie, 11sty. Aha, pomyślałam.
Minęło jeszcze kilka minut zanim informacja
dotarła do mózgu. Ewinko – mówię – bo wiesz ja mam urodziny 16go. Na co ona błyskawicznie
odparowała: No tak się właśnie zastanawiałam, 11go czy 16go ale doszłam do
wniosku, że ponieważ ja też mam 16go tylko listopada to na pewno zapamiętałabym
tą zbieżność, a skoro nie pamiętałam o niej to masz urodziny dzisiaj czyli 11go.
Uśmiałyśmy się setnie. Ustaliłyśmy, że mogę być tak codziennie budzona i
rozstałyśmy się w cudownych nastrojach. Każda wróciła do swoich zajęć, Ewelina
do dzieci ja do łóżka spać.
Dzisiaj to tyle o matce wariatce, która zamęczyła wszystkich, gdyż chciała
zaoszczędzić dzieciom traumatycznych doznań z kolegami i koleżankami, których
nie widziały rok i strasznych treści wyświetlanych w autokarze w trakcie drogi,
by milej upłynęła.
Pamiętajcie jak wszystko zawodzi, kierujmy się logiką.
Z OKAZJI MOICH URODZIN, ŻYCZĘ WAM WSZYSTKIM I KAŻDEMU Z OSOBNA SAMYCH SZCZĘŚLIWOŚCI I RADOŚCI, ABYŚCIE SIĘ REALIZOWALI W TYM CO KOCHACIE.
DZIĘKI WIELKIE ZA CZYTANIE.
Piękna przygoda.
OdpowiedzUsuńDzięki Ci !!
UsuńNiech Cię szczęście nie opuszcza!!! Wszystkiego najpiękniejszego w nowym roku życia!!!
OdpowiedzUsuńDzięki Wielkie!!!!
Usuń